23.09

19:00

"Ulice Wolności" i okolice - z cyklu GÓRNY ŚLĄSK - Świat Najmniejszy Teatr Rozrywki Duża Scena gościnnie Teatr Reduta Śląska

bilety: 15 PLN/10 PLN
rezerwacja biletów:
www.teatr-rozrywki.pl/repertuar/bilety
tel.32 346 19 34
e-mail: kasa@teatr-rozrywki.pl

 

Aleksander Nawarecki

 

Chorzowski sen

 

„Dzieje się na ulicy wolności, czyli wszędzie” – ładny początek, niech tak będzie, ale czy na pewno „wszędzie”? Mam tak samo jak ty, miasto moje a w nim: stare fotografie, listy, bibułki papierosowe, czekoladki mleczne opakowane jak talia kart, wiersze wypychające kieszenie, gęś babci, marynarkę dziadka, ryczkę córki, okienko na strychu, okienko na poczcie, panią w okienku, kolegów z klasy... Owszem, mogło tak być w innym mieście lub miasteczku, nawet na wsi, ale „wszędzie” nie przejdzie, bo Chorzów jest tylko jeden,  Stary jeden i jeden Batory, więc  jedna tylko ulica Wolności, (choć gdzie indziej w Polsce na murach i płotach, też pewnie wiszą tabliczki z takim samym napisem). Kto jednak mieszka w Chorzowie, ten sobie takiej konkurencji  wyobrazić nie może. Ja też nie mogę, choć od dawna nie mieszkam w Chorzowie, a wcześniej kiedy jeszcze tam nie mieszkałem – było tak samo. Jako mały chłopiec z miasta sąsiedniego dziwiłem się, że Chorzów ma taką długą ulicę, a po drodze trzy kina. Wydawało mi się, że trzeba kilku godzin, a może całego dnia, żeby ją pokonać od końca do końca, a droga w stronę Huty, do przystanku szóstki, ku czerwonej łunie, zwłaszcza po zmroku wydawała mi się lekko kręta i stroma.  

Chodzę teraz po Wolności tylko czasami, raz na ruski rok, ale kroczę wtedy tak jak po scenie, jakby mi się śniła, choć realnie stąpam po nowych kostkach albo asfalcie przykrywającym dawny bruk. Wrażenie dziwności się nie rozwiało, tylko teraz łzy mi się kręcą, nie wiem czemu i wolę nie wiedzieć.

***

Łódź ma Piotrkowską, Gdynia  Świętojańską, a Chorzów – Wolności, no może jeszcze Zakopane z Krupówkami jest podobne, bo już Częstochowa i Aleje to co innego. Mają te miasta także inne atrakcje, nawet Bałtyk, Giewont, czy Stadion Śląski, mają fabryki, kościoły, place i pałace, rozległe dzielnice, ale rynku im brakuje; może się schował, albo głupio dał się zasłonić? Bez niego byłyby jak bez serca, ale na szczęście jest ta ulica jak kręgosłup albo stos pacierzowy, czy arteria, jakby powiedział kardiolog, a inny lekarz – jelito, bo długa, z gastronomią obyta, a odpadki oraz inne apfale sprząta się tam systematycznie i czasem przelatują ulicznicy (ulicznic nie zauważyłem). 

Tędy biegnie przecież nurt życia, a nawet jeździ tramwajem, choć zakłady pogrzebowe też występują. Wolności ulica jest bowiem handlowa i rozrywkowa, to deptak i bulwar, a nawet corso, jak mawiają repatrianci z Tarnopola. Jej bulwary  siostrzane – Piotrkowska i Świętojańska – też są wspaniałe, może nawet wspanialsze i bogatsze, a nazwy mają od wielkich świętych, a jednak będę się upierał, że nie mają takiego imienia jak Ulica Wolności  (choć nie od razu Chorzów, Królewska Huta i Königshütte się tego miana doczekały).  

 

***

Wspomnień z Wolki mam sporo, ale kto nie ma? Nie będę się zatem popisywał, tym bardziej na marginesie książki utkanej ze wspomnień. Jedno tylko przywołam, z początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, już za wolności, kiedy na Wolności nastał czas wielkiej  prosperity i każdego dnia pojawiały się nowe sklepy, a w tamtym sezonie, czy może nawet tygodniu, jak grzyby po deszczu rozmnożyły się magazyny obuwnicze. Był to dzień w środku  lata, raczej późny wieczór, może noc, wysiadłem z pociągu i szedłem przez opustoszone centrum w stronę placu Matejki, czyli fontanny Kalidego, bardzo stosownej w taki upał. Po Wolności tylko kawałek, do skrzyżowania z Sobieskiego, i właśnie tam, na samym rogu, zobaczyłem kolejny sklep z obuwiem. Jeszcze nie otwarty, w głębi stały kartony, ale bił od niego blask. Witryna rzęsiście oświetlona, a na wystawie stały przezroczyste podesty i szklane schodki, na których pyszniły się – a jakże – złote szpilki i niebotyczne, pewnie purpurowe kozaki. Podszedłem pokornie aż pod samą szybę, jak w tanecznym teledysku Davida Bowie’go  z tamtej epoki. I wtedy zobaczyłem, że obok butów, coś się rusza. Pomyślałem o kocie, a zobaczyłem mysz, małą śliczną myszkę ze świdrującymi ślepkami. Dziwna jakaś była, jakby przebrana, ubrana w płaszczyk, może w suknię z trenem, nie – w krynolinę! Tak to wyglądało jakby się przebrała do występu na scenie… Trochę czasu minęło zanim się zorientowałem, że to nietoperz. Absolutnie niepodobny do burego potworka obok aluminiowych misek w chorzowskim ZOO.

Niezły to był szpil, wręcz wyjątkowy. Gdyby lalkarze z cyrkowcami na spółkę wystawili Dziadka do orzechów albo Zemstę nietoperza (z udziałem małych zwierząt), to  więcej by nie ugrali. Nie myślałem wtedy i myśleć nie mogłem, że na Wolności zobaczę kiedykolwiek coś podobnie „odlotowego”. Tymczasem, proszę bardzo: oto na ulicy cudów niesamowitość powraca. Teatr tu widzę malutki, a raczej kameralny, uliczny w pewnym sensie teatrzyk, ale bardziej mieszczański niż uliczny; skromna aktorska trupa, może ekipa, a raczej reduta, zespół zacnych chorzowian, amatorów, (a jakże, bo „amo” znaczy kocham), ale obsada i gra jest elegancka, trochę ceremonialna, uroczysta i urocza zarazem. Jak to mieszkańcy poważnego miasta po poważnym niedzielnym obiedzie i nieco mniej poważnym deserze.

Ta scena, którą słowami, cieniami i życiem zapełnił, a raczej natchnął Piotr Zaczkowski wyłania się z tej książeczki, jak z ilustrowanej bajki dla dzieci, w której bohaterowie wycięci zostali z kolorowego papieru. Lecz tu nie ma bajek – same fakty i odrobina plotek. A wszystkie słowa splecione przez poetę tak starannie, jakby znów stanął przed lustrem i wiązał czarną aksamitkę pod szyją, (a może robiły to ręce mamy?). Więc na koniec końca miałbym ochotę rozchylić okładkę i wypuścić te Piotrowe słówka na wolność, prosto na ulice… niech se polotają, aż pod drapacz chmur, a choćby nawet pod te najwyższe, nieistniejące już  kominy – jak wolność to wolność.